Urodzona w 1926 roku, miała czwórkę rodzeństwa. Żyła w dostatniej rodzinie w Poznaniu, w świeżo zbudowanym domu. – Było dobrze, ale jak wojna się zaczęła, to był dla nas wielki szok. Bo ciągle się łudziliśmy, że nie dojdzie do żadnej wojny – wspominała.
Jej ojciec został aresztowany i wywieziony do obozu koncentracyjnego. 22 grudnia 1939 roku – tuż przed świętami – została z matką i siostrami wyrzucona przez gestapo z mieszkania w Poznaniu, zamieszkali w zastępczej izbie na Naramowicach. – Biednie żyliśmy, w ciągłym stresie. Trzeba było wciąż uważać, żeby się nie narazić Niemcom. A Niemcom można się było narazić, dostać w gębę za byle co – opowiada. – Na ulicy nie mówiłyśmy głośno po polsku, żeby nie oberwać.
Sama dostała na odlew ręką w twarz od gestapowca, który przyszedł do nich do domu. – Płakałam nie z bólu, lecz z poniżenia – opowiadała.
W czasie okupacji pracowała jako nastolatka: najpierw w niemieckim laboratorium fotograficznym, a potem w fabryce akumulatorów na Wildzie.
Do domu wróciły dopiero po kapitulacji Niemców na Cytadeli. – Dom był zrujnowany, góra była całkowicie zniszczona. Ale pozatykaliśmy dziury i mieszkaliśmy – relacjonowała Leokadia Wolniewicz. W końcu maja 1945 r. z obozu koncentracyjnego wrócił schorowany ojciec.