Jako dziecko przeżyła wysiedlenie z poznańskiego mieszkania przy ówczesnej ulicy Marszałka Focha (dziś ul. Głogowska). – Weszło dwóch panów w mundurach i nakazali nam opuścić mieszkanie. Była zima, bardzo zimno. Mama była zrozpaczona, trójka małych dzieci, jeden brat dorosły. Zabrano nas do samochodu – wspomina. Z zabawek zdołała zabrać ze sobą tylko misia.
Przez miesiąc mieszkali w obozie Główna, w baraku, na cemencie. Zostali wywiezieni z rodziną do Małopolski, do Miechowa. Trafili do wioski Ulina Wielka, oddalonej 10 km od Miechowa. – Domki kryte słomą – opowiada. Nie mieli nic do jedzenia, ale biedni, życzliwi ludzie znieśli im trochę prowiantu.
Gdy zdążyła się już przyzwyczaić do nowych warunków, okazało się, że Niemcy mają ich wywieźć na roboty do Niemiec. Matka z trójką dzieci została znowu wsadzona do wagonów. Przez obóz w Krakowie trafiła do Niemiec, do wioski Erda. – Po mnie przyszła Niemka, która powiedziała, że mnie zabiera. Było dużo płaczu, nie mogłam się z mamą rozstać. Ale coś nade mną czuwało, bo trafiłam dobrze. Ta Niemka kazała mi do niej mówić „mama”, a do jej męża „tata” – wspomina. Matka pojechała z bratem do wioski oddalonej o 7 km. Co niedzielę Alina mogła ją odwiedzić.
Po wyzwoleniu przez Amerykanów, Niemka płacząc prosiła matkę Aliny, by zostawiła ją w Niemczech: – Ale mama się na to nie zgodziła.
Alina ukończyła czwartą klasę w obozie dla Polaków, zorganizowanym w Niemczech dzięki pomocy z UNR-Y. Wróciły z matką do Polski, do Szczecina, a potem do Poznania – z domu nie ocalało nic.
50 lat po wysiedleniu Alina po raz kolejny przyjechała do Uliny Wielkiej. Przywiózł ją mąż. Chciała zobaczyć miejsce, w którym przeżyła tak trudne chwile: – Okazało się, że wielu z dawnych mieszkańców wsi już nie żyje. Wzięłam ze sobą 25 zniczy, poszłam na cmentarz i wszystkim i zapaliłam: temu za chlebek, temu za masełko – opowiada wzruszona.