loader image

Zbigniew Orywał. Gorzka słabość olimpijczyka

Na jedyne w swojej zawodniczej karierze igrzyska olimpijskie – w Rzymie w 1960 roku – Zbigniew Orywał pojechał nie w pełni sił, trawiony chorobą. Zdawał sobie sprawę, że ta szansa więcej mu się nie trafi. Zapłacił za to upokorzeniem – jednego z biegów nawet nie ukończył.

HISTORIA (O)MÓWIONA

Z wyglądu przypomina nieco księcia Karola, brytyjskiego następcę tronu. Zbigniew Orywał mieszka na poznańskim Grunwaldzie, w kwietniu przyszłego roku skończy 90 lat. Nadal trzyma się krzepko, bez najmniejszego problemu pokonuje schody na piętro, do swojej pracowni. Z pamięci sypie obrazami i nazwiskami. Pytany o tajemnicę swojej kondycji, odpowiada: – Codziennie robię sobie godzinny spacer do Lasku Marcelińskiego.

Zbigniew Orywał podczas nagrania rozmowy dla PAHM. Fot. T. Kaczmarek

Mocny zawodnik, ale bezpartyjny

Zbigniew Orywał lubi opowiadać o swojej sportowej przeszłości. Bo i ma o czym: w latach 50. ubiegłego wieku należał do czołówki biegaczy średniodystansowych w Europie, a nawet na świecie. W 1958 i w 1959 r. został nawet halowym mistrzem Stanów Zjednoczonych w biegu na 1000 jardów. Stały, mocny filar polskiej reprezentacji w czasach, gdy rodził się słynny Wuderteam, brał udział w najważniejszych meczach lekkoatletycznych: z USA, ZSRR, RFN czy Belgią. Słynął z porywającego, mocnego finiszu, który zwykle rozstrzygał na swoją korzyść.
Ten finisz nie zdał mu się jednak na nic w 1960 roku podczas igrzysk olimpijskich w Rzymie. Jedynych, na które – jako zawodnika – puściły go władze sportowe PRL. Cztery lata wcześniej przed igrzyskami w Melbourne spełnił wprawdzie wynikowe kryteria, ale powołania do reprezentacji nie dostał. Jak twierdzi w rozmowie z PAHM, z powodów politycznych – nie należał do partii. W 1960 r. trenerzy i władze sportowe nie mogli go jednak zignorować. Był pewniakiem, do stolicy Włoch wysłano go po dwa medale: na 800 i 1500 metrów.

Marzenie i gorycz

Orywał pojechał jednak do Rzymu chory. Ukrył to przed trenerami. Zdawał sobie bowiem sprawę, że dla niego, zawodnika u schyłku poważnej kariery sportowej – miał już wtedy 30 lat – to ostatnia szansa, by zobaczyć igrzyska. Dwa dni przed pierwszym biegiem dostał gorączkę. Też się z tym nie zdradził. – Dla biegacza wysoka temperatura to klęska – opowiada dziś. Bieg eliminacyjny na 800 metrów ukończył na ostatnim miejscu. Biegł z gorączką, nie mogło być inaczej.
– Przed biegiem na 1500 metrów postanowiłem, że coś muszę w nim zrobić. Do ostatnich trzystu metrów przed metą trzymałem się w środku stawki, wierzyłem w swój finisz. Ale w momencie finiszu osłabłem momentalnie i zszedłem z biegu. Położyłem się na trawie i nie byłem nawet w stanie wstać i dojść do mety. Był to drugi przypadek w moim życiu – wspomina w rozmowie z PAHM. Gorycz porażki osłodziła mu obecność żony, która pojechała na igrzyska w nagrodę za mistrzostwo Polski w biegach przełajowych. – To troszeczkę stonowało żal, że na olimpiadzie mi nie wyszło – przyznaje po latach.

Tajne wizyty u Mikołajczyka

Ale sportowe starty Orywała to nie tylko emocje związane z rywalizacją. Gdy występował na bieżniach USA, dwukrotnie spotkał się potajemnie – bez wiedzy kierownictwa ekipy i ambasady PRL – z byłym wicepremierem Stanisławem Mikołajczykiem. Emigracyjny polityk, który pod groźbą aresztowania i procesu pokazowego w październiku 1947 r. wyjechał w konspiracyjnych warunkach ze stalinowskiej Polski, był znajomym ojca Orywała z czasów wspólnej działalności w PSL. Nadal jednak żywo interesował się sytuacją w komunistycznej Polsce. Dlatego skorzystał z obecności młodego Orywała za oceanem, by poznać realia życia w PRL. – Pytał mnie też, czy w Polsce nadal działa PSL Mikołajczykowskie. Ale wiedział, że nie działa – wspomina pan Zbigniew.
Po latach startów sportowych przyszła kariera trenerska. Orywał odpowiadał za treningi wytrzymałościowe lekkoatletów polskiej kadry, ale mu nie ufano. Nie dostał szansy wyjazdu jako trener na igrzyska w Montrealu czy w Moskwie. W latach 80. otrzymał pierwszy angaż od związku lekkoatletycznego Irlandii. Z irlandzkimi zawodnikami był m.in. na igrzyskach w Sydney w 2000 r., na których Sonia O’Sullivan wywalczyła srebrny medal na dystansie 5000 m. Dziś z dumą pokazuje zdjęcia z zawodnikami z zielonej wyspy…

Pojechać do Katynia, moje marzenie

Obok relacji sportowo-trenerskiej publikujemy dziś kolejne nagranie związane ze zbrodnią katyńską. Irena Jackiewicz, z domu Machcińska straciła w Katyniu swojego ojca, podporucznika Adama Machcińskiego. Przed wojną był właścicielem firmy przewozowej „Wima”, która miała siedzibę w Poznaniu przy ulicy Długiej 3. Jako oficer rezerwy w 57 pułku piechoty został zmobilizowany latem 1939 roku i skierowany do Baranowicz. We wrześniu dostał się do sowieckiej niewoli.
O śmierci ojca Irena Jackiewicz i jej mama dowiedziały w 1943 roku. – W Warszawie mieszkała siostra mamy i tam w gazetach na listach ofiar Katynia podano nazwisko ojca – wspomina pani Irena w rozmowie z PAHM. – Nikt jednak w to nie uwierzył. Po wojnie mama pisała do Czerwonego Krzyża, ale nie dostała żadnych informacji. Do końca wojny wierzyliśmy, że tata jednak żyje.
Do Katynia po raz pierwszy pojechała w 2010 roku. – Kiedy tam chodziłam pośród drzew, to pomyślałam sobie, że nareszcie tu jestem. To było moje marzenie – głos pani Ireny załamuje się ze wzruszenia. – I całe moje myśli były przy ojcu…

Te i inne relacje znajdziecie w dziale Najnowsze.
Dobrego odbioru!

Piotr Bojarski

HISTORIA (O)MÓWIONA

Subskrybuj aby być na bieżąco